Włodzimierz Wołyński i moja rodzina
Ślub Ewy i Szczepana Sołtysa luty 1920 r. Włodzimierz Wołyński |
Szukając korzeni rodzinnych zaczęłam szperać po startych przewodnikach turystycznych, nowszych wpisach na stronach turystycznych. W mapach Google można odnaleźć współczesne zdjęcia zrobione przez lokalnych przewodników.
Pozostają jeszcze
niewielkie pamiątki, jakie ocalały w rodzinnym archiwum sprzed wojny. Wojna
bowiem wymazała z pamięci niemal wszystko za wyjątkiem archiwalnych zdjęć, kilku dokumentów, które przypominają ludzi, którzy tam żyli.
Poszukiwania informacji nierzadko stanowią prawdziwe wyzwanie zwłaszcza
dla ludzi, którzy nie zajmują się naukowo historią.
Jednak przy
zachowaniu dostatecznej dociekliwości można wyszperać sporo informacji
publikowanych dziś w Internecie.
Z zachowanych
pamiątek i wspomnień, publikacji mających już dzisiaj wartość archiwalno-historyczną
pojawia się obraz mozaika. Powoli układam puzzle, które zaczynają kształtować
wiedzę, wyobraźnię i świadomość.
Posłużę się
jedynie dostępnymi wycinkami zdobytej wiedzy, może fragmentarycznej ale jednak...
Wyjazd z Włodzimierza
Mój tato Władysław wyjechał z Włodzimierza w 1942 r. z malutką walizeczką – jako młodzież kierowana na roboty przymusowe do Niemiec. Wraz z nim wyjechała młodsza od niego o 2 lata siostra Albina. Afisze rozlepione przez Niemców we Włodzimierzu informowały o obowiązku zgłaszania się. Wyjeżdżali trzymając w garści jak relikwie malutką książeczkę do nabożeństwa. Nie wiedzieli, co przyniesie im los. Książeczka przetrwała wraz z moim tatą wojnę, naloty bombowe, tułaczkę i powrót do Polski – lecz już nie do rodzinnego domu. Tato modlił się żarliwie i choć zdarzyło się, że był z ludźmi, którzy z Boga szydzili i bluźnili – wiary dochował. Wówczas w 1942 r. z siostrą przyjęli obawy matki, która dowiedziała się od ukraińskiej sołtysowej, że jeśli nie wyjadą, całą rodzinę dotkną represje. W domu została czwórka młodszego rodzeństwa i babcia. Mama spakowała trochę jedzenia i ukradkiem odprowadziła starsze dzieci. Wyjechali z przeczuciem, że nie będzie im już dane tutaj wrócić. Siostra Albina zmarła niedługo po wojnie.
Powrót na Kresy
Włodzimierz Wołyński ojciec zobaczył po
raz drugi dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy wreszcie przełamał
wszystkie opory i skorzystał z zaproszenia dalszej rodziny, by dotrzeć do Lwowa,
Nowowołyńska, Iwanicz i wreszcie Włodzimierza.
Byłam towarzyszem
i świadkiem ówczesnego „powrotu na Kresy”. Pierwszego i ostatniego
zarazem. Ojciec nigdy potem już nie
chciał tam jechać. Tylko pozostał mu żal, że grobu dziadka, który został pochowany
jeszcze przed wojną na cmentarzu we Włodzimierzu nikt nie odwiedzi.
W sierpniu 1979 r. nie odnaleźliśmy ani wioski, ani drogi, ani przydrożnego Krzyża, jako znaku
rozpoznawczego, a tym bardziej żadnej pozostałości po domu rodzinnym na
Marcelówce, choć to zaledwie 6 km od Włodzimierza. To, co widzieliśmy – to były
szerokie pola już zaorane po żniwach i
rozciągające się od drogi daleko młodniki sosnowe. Błądziliśmy po polnych
drogach w słoneczne popołudnie późnego lata. Ja nie zdawałam sobie sprawy, że
cokolwiek może być niebezpiecznie w to letnie popołudnie – ale Witia – nasz
gospodarz, który przywiózł nas tam własnym autem – był cokolwiek niespokojny.
Był to czas ZSRR, a na podróże trzeba było koniecznie mieć pozwolenie. Wiza turystyczna pozwalała na 100 km oddalenie
od miejsca docelowego. Byliśmy całą rodziną – mama, tata i ja. Wiza nie dawała
nam prawa pobytu w tym miejscu. Nasz gospodarz wiedział, że gdyby ktoś z
miejscowych powiadomił służby, że błąkamy się po polach bez celu, wzięliby nas
za szpiegów i zaczęłyby się dopiero problemy. Kiedy zaproszono nas później na
wesele – zobaczyłam prawdziwe ludowe zwyczaje – stroje, przyśpiewki, potrawy, rytuał,
w jaki wszystko się odbywało i wschodnią kulturę. Ale też to tam usłyszeliśmy pod swoim adresem, że przyjechały szpiony z Polski. Może i tak to wyglądało, bo tato ciągle dopytywał o znajomych, aż mam kopnęła go w kostkę pod stołem na przyjęciu, żeby dał spokój, bo i tak wzbudzamy zainteresowanie.
Ja zobaczyłam wówczas krajobraz, żyzną ziemię
– błoto po ulewnych deszczach było niesamowite, obejścia na wsi, ukraińskie
zwyczaje czczenia i dekorowania świętych obrazów. Wszystko to było dla mnie jako
młodej dziewczyny niesamowitym przeżyciem – bo było odmienne od tego, co
znałam. Słuchałam ze zdumieniem jak tato płynnie mówi po ukraińsku, jak się
wita i rozmawia, jaki miał przyjazny i bardzo uważny stosunek do spotykanych
ludzi. Miał nadzieję dowiedzieć się czegoś na temat znajomych sprzed wojny,
jakiejś rodziny. Ci, z którymi spotykaliśmy się, odpowiadali na pytania nieco zaskoczeni,
poruszeni niespodziewaną wizytą niechętnie wdawali się w dłuższe opowiadania. Wówczas
o niczym nie wiedziałam, co związane było z historią tej ziemi, ani po co tam
pojechaliśmy. Ani dziadek ani tato nie opowiadali zbyt wylewnie o tamtych
czasach. To zostało odstawione na bok. Tato wracał pamięcią dopiero podczas
choroby przed śmiercią. Wtedy pod koniec lat siedemdziesiątych na Ukrainie tato poszukiwał okruchów własnej
młodości, dzieciństwa, nieznanych losów członków własnej rodziny. Szukał śladów „na piasku” po starych przyjaźniach i
znajomościach.
Wspominał szkołę,
do której chodził i nauczycielkę, która przyjechała z Warszawy, by uczyć dzieci
na Wołyniu, a także koleżanki, o których
wiedział, że zostały zesłane na Syberię. Szukał widomości o tej części rodziny,
o której nic nie było wiadomo.
Z tej wyprawy pamiętam jakim problemem dla ojca było, że prawie wszędzie, gdzie nas goszczono, musiał wypić szklankę samogonu. Mój tato z zasady nie pił alkoholu, a jeśli już, to raczej symbolicznie dla towarzystwa. Tam, bez samogonu nie szło nawiązać jakąkolwiek rozmowę towarzyską, a zwłaszcza, kiedy zapraszali do domu.
Włodzimierz
Wołyński i całe Kresy w 1939 r. zajęła Armia Czerwona. NKWD zabierało inteligencję, ziemiaństwo,
urzędników, nauczycieli. Chłopów zabierano do łagrów do pracy przymusowej przy
budowie umocnień wojennych. Do takiego łagru za czasów sowieckich zabrany
został mój tato.
Praca była ciężka
i w oddaleniu od rodzinnej wsi. Tylko dwa razy udało się chłopakowi wymknąć i
polami dotrzeć do rodzinnego domu, by tam najeść się i przebrać. Za drugim
razem postanowił już nie wrócić i ukrywać się, był to moment, kiedy
wybuchła wojna sowiecko – hitlerowska. Wiedział, że nie może już wrócić, bo to
oznaczało niechybną śmierć.
Wieś Marcelówka
oddalona 6 km od Włodzimierza Wołyńskiego była zamieszkana przez ludność
polską, ukraińską i osadników niemieckich. Żyli po sąsiedzku raczej dobrze. Dzieci i młodzież
spotykali się i bawili razem. Szczególnie
w maju 1939 roku na nabożeństwa majowe młodzież chodziła chętnie pod krzyż, by
wspólnie odmawiać różaniec. Taką głęboką pobożność praktykowali w domu.
Tato, kiedy
skończył szkołę podstawową, pracował już
jako młodociany pomocnik na cegielni. Zapisał się do Związku Strzeleckiego i
tam kształtował się jego patriotyzm. Już wtedy podobała mu się kolej i żywo
interesował się elektrycznością. Miał zainteresowania techniczne, ale był
najstarszym synem w licznej rodzinie i musiał pracować.
Mój dziadek -
ojciec mojego taty jako były legionista z
czasów I Wojny – kiedy wybuchła II Wojna nie był już młodym człowiekiem – miał
44 lata i był prostym człowiekiem, powoził
konno wozy. Miał świadomość, że sowiecka okupacja oznaczała polowanie zwłaszcza
na oficerów Wojska Polskiego i ich rodziny. We Włodzimierzu była jedna z
najlepszych szkół wojskowych - Szkoła Podchorążych Rezerwy Artylerii. Przez Włodzimierz podczas kampanii
wrześniowej przetoczyło się mnóstwo wojskowych, uciekinierów cywilnych z
Polski. W pobliskim Uściługu na dawnej granicy Kongesówki i zabory rosyjskiego
we wrześniu 1939 r. toczyły się walki wojska polskiego. Był to węzeł komunikacyjny, który prowadził do Lwowa i dalej na południe przez Karpaty na
Węgry i do Rumunii. Szwagier dziadka - Ludwik Tchórz był
wojskowym, zaginął.
Dziadek jako były uczestnik walk w legionach Józefa Piłsudskiego ożenił się z siostrą swojego kolegi z legionów i córką Karola Biesiadeckiego, flisaka z Sandomierza, który spławiał drewno Wisłą. A ponieważ w Uściługu był port rzeczny dla spławiających tą drogą drewno – Karol dotarł tu i postanowił kupić ziemie, która była tańsza niż w Małopolsce.
Parada wojskowa we Włodzimierzu w 1928 r. |
Karol przeżył dramat I Wojny Świtowej,
ponieważ został wysiedlony z liczną rodziną za Styr. Stracił wówczas niemal
całą rodzinę. Liczne potomstwo umierało na skutek chorób, najstarszy syn
wyjechał do Ameryki, on z ocalałą rodziną wrócił na ziemie koło Włodzimierza i pomógł
młodym ( dziadkowi i babci) kupić 6 ha ziemi niedaleko Włodzimierza od Państwa
Polskiego. Były to pola do wykarczowania po zrębie. Znojna praca, by
doprowadzić pole do uprawy.
Rodzina doświadczyła i chorób i głodu i dramatu wysiedlenia. Okres najspokojniejszy – to okres międzywojnia, który przyniósł im względną stabilizację. Pobudowali dom, wykarczowali pole, które zamienili w uprawne, przyszły na świat dzieci.
II wojna
przyniosła chaos i dotkliwą biedę.
To, co
się wydarzyło na Marcelówce i na Wołyniu – opisali sąsiedzi, którzy przeżyli
tamte dramatyczne wydarzenia. Ludobójstwo w swojej najokrutniejszej formie.
To, co zostało w
pamięci Antoniny, młodszej siostry mojego Taty: kiedy przyszli Ukraińcy, a byli to młodzi chłopcy, dorosłych wśród nich
nie było. To byli chłopcy z sąsiedztwa. Moja prababcia Agnieszka modliła się w
domu na różańcu, a moja babcia Ewa przed
domem przecedzała serwatkę z mleka od krowy, którą przecież mieli. W domu była
dwójka młodszych dzieci, które w tym momencie stały po obu stronach babci
przyklejone do jej nóg ze strachu. Wcześniej
mężczyźni musieli zorientować się, że dzieje się coś niedobrego. Może ktoś ich
ostrzegł – tego nie wiem – dziadek nie opowiadał. Ale sądzę, że coś sprawiło,
że dziadek i starsze dzieci poszli w pola.
Babcia została z dwójką najmłodszych i swoją matką. Kiedy weszli na podwórko
Babcia Ewa stała zgarbiona nad mlekiem.
Chłopak sąsiadów powiedział jej, że ma rozkaz, żeby ich zabić. Miał w ręku
karabin, za nim były jakieś całkiem młode wyrostki. Widocznie starsi zajęci
byli mordowaniem już w innej chałupie, która płonęła, gdzie słychać było ryk
zwierząt. Babcia poprosiła tylko, żeby mogła się pomodlić do matki Boskiej
Częstochowskiej. Tylko krótko – przystanął chłopak. Zdołała głośno westchnąć.
Prababcia odmawiała różaniec. Chłopak
wyciągnął broń, babcia z dziećmi upadła na ziemię, zaczął strzelać. Wystrzelał co miał w
karabinie. Podszedł do nich – „Jak odejdę – uciekajcie” – wyszeptał. Babcia nie
zdawała sobie sprawy, że żyje. Chłopak odszedł, one zdrętwiałe ze strachu jakoś
powstawały. Wzięły worek i zgarnęły ułomki suchego chleba. Tyle udźwigniemy
uciekając - powiedziała do córki. Ciemną nocą zostawiając za sobą łuny, polami po
omacku uciekały do Włodzimierza, gdzie znajoma Ukrainka dała im schronienie w
pustym pomieszczeniu. W mieście było bezpieczniej – bo tu organizowała się
samoobrona - ale nie było nic do jedzenia. Żeby można było pójść do domu
po jedzenie ! – ale nie można - to
oznaczało niechybną śmierć, a tu małe dzieci.
Włodzimierz Wołyński, 1936 r. przed dworcem kolejowym. Rodzeństwo z rodziny Sołtysów żegna się przed wyjazdem Stanisława Sołtysa do Paragwaju. Obok Stanisława, siostra Bronisława, Mateusz i Szczepan, mój dziadek.
w 1945 r. Szczepan Sołtys z 2 Armią WP dotarł pod Warszawę. |
Bardzo ciekawe wspomnienia sąsiadów z Marcelowki można znaleźć pod linkiem https://wolyn.org