27 marca 2020

Tęcza



 - A kto cie­bie, ślicz­na tę­czo,
Sied­mio­barw­ny pa­sie,
Wy­ma­lo­wał na tej chmur­ce
Jak­by na atła­sie?

- Sło­necz­ko mnie ma­lo­wa­ło
Po desz­czu, po bu­rzy;
Po­ży­czy­ło so­bie far­by
Od tej po­lnej róży.

Po­ży­czy­ło so­bie far­by
Od kwia­tów z ogro­da;
Ma­lo­wa­ło tę­czę na znak,
Że bę­dzie po­go­da!


                                        Maria Konopnicka

25 marca 2020

Muzyczne wrażenia

Michał Lorenc - Taniec Eleny
z filmu Bandyta - 1997 r.



Właśnie TVP nadała powtórkę filmu "Bandyta" z 1997 r. Muzyka Michała Lorenca do tego filmu, a zwłaszcza motyw wiodący robi wprost niesamowite wrażenie. Ale i zdjęcia niezwykle klimatyczne mają nadzwyczaj malarski aromat. To jest artystycznie piękne dzieło, a chociaż temat dzieci z sierocińca w Rumuni przyciąga tragizmem i społeczne przesłanie jest przygnębiające - ma walory ponadczasowe - wrażliwości na krzywdę i cierpienie bezbronnych.





21 marca 2020

Sztukaterie i kobiecość w stylu Art Deco

Inspirowane XIX - wiecznymi trendami w sztuce sztukaterie we wnętrzach starej szkoły w Brzegu. 


Sztukateria malowana.
fotografia: J. Krzewicka, S. Usiarczyk








Fragment kolekcji prac dyplomowych absolwentów Zespołu Szkół Budowlanych im. ks Jerzego II Piasta w Brzegu  stanowiących  dekorację holu I piętra starego budynku szkoły przy ul. Kamiennej w Brzegu. Prace były wykonane pod kierunkiem nauczycieli zawodu  Tomasza Starzyńskiego i Jerzego Skarbka na kierunku renowator zabytków architektury w latach 90 - tych XX w. 
 

Jak uciekałem z kraju generała










ze wspomnień Stanisława Usiarczyka 

 Kiedy 13 grudnia 1981 r. generał ogłosił stan wojenny w Polsce, nie wiedziałem, co począć. Wydawało się, że zaczęła się wojna. 

Nie byłem zwolennikiem władzy, która wówczas rządziła. Obawiałem się najgorszego, więc decyzja o ucieczce na Zachód przyszła samoczynnie. Nie tylko ja tak myślałem, ale ja znałem już wówczas podziemia, w których znajdowały się niemieckie magazyny z bronią, która była używana do działań wojennych. 

Wojskowe przygotowanie

Kiedy z początkiem lat siedemdziesiątych zostałem powołany do odbycia służby wojskowej, jak każdy obywatel, trafiłem zrządzeniem losu do pododdziału saperów. O tej formacji wówczas nie miałem większego pojęcia, a jednak - jak się okazało - przypadła mi do gustu. Wraz z kolegami zbieraliśmy szlify saperskie. Po specjalnym kursie przystąpiliśmy do egzaminu teoretycznego i praktycznego. Egzamin zdałem przed szacowną wojskową komisją na cztery z plusem i tak otrzymałem uprawnienia sapera, które umożliwiły mi czynny udział w grupie rozminowania, która trudniła się usuwaniem niewypałów z okresu II Wojny Światowej.

Praca sapera przy usuwaniu min i pocisków różnego rodzaju zagrożeń wymaga dużej koncentracji, spokoju, wytrzymałości i odpowiedzialności za innych kolegów. Wraz z grupą pracowaliśmy od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Dzień w dzień, oprócz niedziel. Pracowaliśmy na terenie trzech województw podległych naszej jednostce.

Jako saper nauczyłem się zdyscyplinowania, rozwagi i współpracy w grupie, ale z tamtego okresu do dziś pozostało coś jeszcze - lubię ten szczególny dreszczyk emocji, który pojawia się w obliczu niebezpieczeństwa.

Od tego czasu zacząłem interesować się podziemnymi labiryntami, bunkrami i wojskowymi fortyfikacjami. W podziemnych penetracjach natknąłem się na przeróżne budowle: specyficzne pułapki, fabryki, magazyny, zawały. To specyficzne archiwum przeszłości jest źródłem wiedzy, ale i sensacyjnej przygody.


W labiryncie przeszłości

Kiedy 13 grudnia generał ogłosił stan wojenny, nie wiedziałem co począć. Wydawało się, że zaczęła się wojna. Nie byłem zwolennikiem władzy,  która wówczas rządziła, lecz ich przeciwnikiem. Obawiałem się najgorszego, więc decyzja o ucieczce na Zachód przyszła samoczynnie. Nie tylko ja tak myślałem, ale ja znałem już wówczas podziemia, w których znajdowały się niemieckie magazyny z bronią, która była używana do działań wojennych. 

Można było tą bronią wyposażyć nawet jednostkę wojskową. Po konsultacji z pięcioma  kolegami, którym również generał się nie podobał podjęliśmy decyzję, że uciekniemy właśnie podziemnymi tunelami  do Niemiec.

 Byłem w posiadaniu wojskowych sztabowych map  wojskowych z 1939 r., na których były naniesione wszystkie szczegółowe strategiczne punkty wojskowe, wejścia łącznikowe do tuneli i po głębokiej analizie map, wybraliśmy miejsce wejścia do tunelu.

Oczywiście trudno było przewidzieć, w jakim stanie znajdują się po tylu latach te tunele, ani przewidzieć zagrożeń związanych z zaminowaniem,  niewypałami, ewentualnymi truciznami, pułapkami, studniami z woda, przepływem kanałów ściekowo - wodnych. Według map tunele prowadziły na Zachód, a to interesowało nas najbardziej. Uciekać, byle jak najdalej stąd od wojny domowej, i od poprzebieranch  ruskich wojskowych w mundury polskie.

Zgodnie z mapa  wybraliśmy kierunek i cichą okolicę wejścia przez właz ukryty w ziemi do podziemi. Byliśmy zaskoczeni, że mapy się sprawdzają. Po powrocie do domu całą noc debatowaliśmy, w jaki sposób będziemy zwiewać z kraju „generała”. 

Samo jednak przygotowanie planu odnośnie zbierania wyżywienia, wyposażenia nie zabrało nam specjalnie dużo czasu. Przedostać się na zachodnią stronę zamierzaliśmy szybko, bez zbędnego marudzenia. Zdecydowaliśmy, że będziemy poruszać się rowerami - zwykłymi składakami i tak też się stało. 

Nie mogliśmy wziąć ze sobą zbyt wiele, więc zabraliśmy wyżywnienia na około 3 dni, po jednym ciepłym kocu, świeczki, lampki i oczywiście czystą wódkę. 

Wyruszamy  26 lutego 1982 r.  

Ubrani po roboczemu w kufajki i filcaki załadowaliśmy wszystko do worków jutowych. Wyjeżdżając z domu obiecałem żonie, że za około trzy miesiące się odezwę.

Znajomy żukiem z paką dostarczył nam sprzęt na ustalone miejsce. Kiedy zbliżał się wyznaczony dzień, dopadły mnie obawy i lęk,  czy nasze przedsięwzięcie się powiedzie. Ale decyzja zapadła.

Jadąc żukiem na miejsce zbiórki zatrzymał nas patrol milicyjny. Obowiązujący rygor stanu wojennego pozwalał milicjantom na przeszukanie. 

Kiedy milicjant zapytał, co mamy w workach, odpowiedzieliśmy, że siano dla królików. Tłumaczyliśmy się, że wracamy do domu z pracy.  Milicjant przyczepił się do kierowcy, że ma przeładowaną kabinę (bo siedziało nas tam trzech). Nie było wyjścia. 

Zza pazuchy wyciągnąłem pół litra czystej wyborowej i wręczyłem szefowi patrolu. To uratowało nam skórę i pozwoliło jechać dalej.

Od miejsca zamieszkania do miejsca wejścia do tunelu była odległość 36 km. Kierowca nie chciał wjeżdżać do lasu pozostawił nas około 1 km od wejścia.

Dalszy ciąg drogi przebyliśmy przez las, aż dotarliśmy do wejścia do tunelu w lesie. Kierowcy podczas podróży oczywiście nie wtajemniczaliśmy w cel naszej podróży, ani w nasze plany, ale on i tak cały czas powtarzał nam, żeśmy zgłupieli i gotowy był wracać z nami z powrotem. 

Wówczas obiecałem mu, że jak się jeszcze kiedyś spotkamy, to mu zdradzę całą tajemnicę. Kiedy dotarliśmy do docelowego miejsca, zaraz zabraliśmy się od pracy.

Rozmontowaliśmy rowery, wszystko wnieśliśmy do tunelu. Wchodziliśmy tak, aby pozostawić jak najmniej śladów. Zapaliliśmy lampy i po krótkim odpoczynku rowerami ruszyliśmy w drogę.

W drogę na Zachód

Jedziemy i końca nie widać, a od czasu do czasu szczur przeleci nam obok kół. Po około 2-3 godzinach naszej jazdy napotkaliśmy odnogę małego tunelu. Sprawdzamy na mapie i okazuje się, że jest to odnoga prowadząca do kościoła połączona z kryptą pod kościołem. Ruszyliśmy w tamtą stronę. 

W krypcie pusto, żadnej trumny. Stoimy cichutko. Słyszymy, że jest odprawiana msza św. - po polsku, a więc jesteśmy jeszcze na terenie Polski. Odpoczywamy. Po pół godzinie jedziemy dalej. Jeden za drugim, gęsiego. Sklepienie łukowate, wysokie na 1,80 m. Jest dość wąsko, ale rowery poruszają się swobodnie. Ciągle towarzyszy mi obawa, że możemy natrafić na minę ukrytą w posadzce. Ale nie ma specjalnie miejsca na manewry rowerem. 

Smuga światła z latarki przed nami oświeca wąsko drogę. Szkoda czasu na zastanawianie się. Przemy do przodu. Od czasu do czasu zaświecą w świetle latarki szczurze oczy. Słychać popiskiwanie. Nagle wjeżdżamy w wodę. W tunelu pojawiła się woda. Jedziemy przez wodę mając nadzieję, że jej poziom nie podwyższy się tak, abyśmy musieli w niej brodzić. Zastanawiamy się, skąd się wzięła woda. Nie ma rady, trzeba sprawdzić, skąd się ona bierze. 

Sprawdzamy, czy to czasem nie wylała jakaś studnia. Opukujemy dno tunelu w poszukiwaniu ukrytej studni. Nic. A jednak jest.

Okazuje się, że dobroduszni towarzysze do podziemnego tunelu podłączyli miejski kanał ściekowy. Ścieki sączyły się bez żadnych zabezpieczeń. 

Nie wiemy, jakie to było miasto na powierzchni ziemi. Ale poziom wody był przejezdny. Po 1,5 km woda się skończyła i znów było sucho. Spojrzałem na zegarek. Była godz. 2.25. Bardzo zmęczeni decydujemy się się na odpoczynek, tym bardziej, że w okolicy nie zauważyliśmy żadnych szczurów.  Uznaliśmy to za dobry znak.

 Długo spaliśmy, ale po przebudzeniu zjedliśmy pierwszy posiłek. Ponownie wyruszamy. Jedziemy, jedziemy rowerami.

 W pewnym momencie przejeżdżamy przez tory w tunelu. Zatrzymujemy się i sprawdzamy. Nagle udziela nam się psychoza strachu i lęku. Okazało się, że tory prowadzą do sztolni, wyrobiska. Powróciliśmy więc do miejsca znalezienia torów. Jedziemy dalej środkiem szyn.  Po przejechaniu około kilku kilometrów napotkaliśmy wózek stojący na szynach, tzw. drezynę napędzaną mięśniami nóg. Załadowaliśmy na nią nasze rowery i worki. Postanowiliśmy, że jedziemy dalej. Kiedy dotarliśmy do nastawni i rozdzielni torowej, spotkała tam nas prawdziwa niespodzianka. Oczom nie wierzyliśmy. Natrafiliśmy na pomieszczenia, gdzie wewnątrz w niezmienionej czasem przestrzeni stały stoły, ławy do siedzenia. Całkiem jeszcze dobre. Postanowiliśmy tam odpocząć i położyć się spać. 

Po przebudzeniu wyruszyliśmy w dalszą drogę. Kończy się nam już wyżywienie. Jadąc drezyną trudno było nam określić, ile już za nami przebytej drogi. Czas mijał i w pewnym momencie widzimy, że szyny skręcają, a dalej prowadzą nas do dużych drewnianych drzwi. 

Otwieramy je. Wewnątrz piętrzyła się sterta mundurów niemieckiej Abwery oraz skład żywności. Z wielkim zainteresowaniem  zaczęliśmy oglądać znalezione puszki. Okazało się, że to konserwy rybne, mięsne, konserwowana słonina. No, no... tego nie spodziewaliśmy się. Pewnie niedobre, ale... Mimo obaw postanowiliśmy zabrać ich trochę ze sobą. Okazało się, że były po tylu latach bardzo dobre, wręcz niebo w gębie.

Na podstawie naszych wyliczeń z map, wynikałoby że po trzech czterech dniach powinniśmy być już na terenie Niemiec. Jednak - jak się okazało -  byliśmy ciągle na terenie Polski. Po głębokiej analizie wywnioskowaliśmy, że znajdowaliśmy się pod miasteczkiem graniczącym z NRD.

Szkoda, ale musieliśmy się rozstać z użyteczną drezyną. Po prostu musieliśmy znaleźć inną odnogę tunelową, która pozwoliłaby nam jechać dalej rowerami. Z naszych obliczeń wynikało, że nasza eskapada trwająca ponad tydzień pozwoliła dotrzeć do terytorium Niemiec.

Po dokładnej penetracji korytarza odkryliśmy wejście do krypty pod kościołem. Byliśmy w Niemczech Wschodnich, a dokładnie na peryferiach Berlina. 

Zdecydowaliśmy się na powrót do krypty. Co dalej? Brakowało już chleba i skończyły się także puszki. Dwaj koledzy wyszli przez kryptę na zewnątrz. 

Przyjemnie było wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem. Pobieżna orientacja przekonała nas, że jesteśmy na terenie Berlina  Wschodniego. Było już  popołudnie. Z penetracji koledzy przynieśli dwa bochenki chleba, które skubnęli jakiejś kobiecie z koszyka pod sklepem.

Analizując możliwość przedostania się z NRD do RFN skapitulowaliśmy. To jest niemożliwe. Podjęliśmy decyzję, że wracamy z powrotem do domu. W pustej krypcie rozłożyliśmy się ze spaniem. Spaliśmy długo. W drogę powrotną udaliśmy się w prawo.

Jedziemy, jedziemy, jedziemy...

Napotkaliśmy pomieszczenia z pootwieranymi drzwiami. Weszliśmy. Własnym oczom nie dowierzamy. Na ścianach widać boazerie, obrazy wodza III Rzeszy oraz jego zastępców. Na metalowych łóżkach całkiem dobre materace. Skóry z dzików. Pod jednym z łóżek stoją wojskowe buty, na stole leżą porozrzucane papiery, obok jedno krzesło i telefon z przerwanym kablem. Na ścianie tablica z korkami od prądu. 

Sądzę, że to pomieszczenie służyło dla wojska na wypoczynek. Tam też postanowiliśmy wyspać się wygodnie na łóżkach i tych materacach. 

Ze względu na głód, który mocno nam doskwierał, trzeba było podjąć decyzję: patrzeć na nie albo je otworzyć. Zdecydowaliśmy się otworzyć  poniemieckie konserwy.

Okazało się, że były o fantastycznie dobrym smaku i zapachu. Po obfitym śniadaniu wyruszyliśmy dalej. Pozostała nam tylko jedna lampa. Druga się zbiła. Po przejechaniu paru ładnych kilometrów napotkaliśmy podziemne pomieszczenia.

Wyglądało to na małą fabryczkę, a raczej większy warsztat. Stały tam tokarki do obróbki metalu, broń stojąca w stojakach używana do walki w polu. Penetrujemy dalej pomieszczenia. Napotykamy mnóstwo ludzkich kości, czaszek. Musiało to być pomieszczenie dla żołnierzy. Przy kościach nie było żadnej broni, ani materiałów wybuchowych, ani nic, co by wskazywało z ubioru czyje są to kości poza tym, że pozostały jedynie identyfikatory, które potwierdzają, że to niemieccy żołnierze. Na ścianach widoczne są odpryski cegieł, co może sugerować, że zostali wcześniej rozstrzelani.

 Napotykamy studnię w podłodze tunelowej, w której sterczą ludzkie kości. Nie wiemy czyje to kości. Nieopodal odkrywamy potężny magazyn broni, z granatami, bombami i minami. Skrzynie wolnostojące na podłodze nie dotykamy, mamy świadomość, że mogą być zaminowane. 

Cała wyprawa kończy się z upływem ponad dwóch tygodni. Wychodzimy w zupełnie innym miejscu, daleko od domu. 

Do domu wracamy pociągiem w nastroju rozgoryczenia i źli, że dalej będziemy oglądać „generałka”. Ta ucieczka zamieniała się w niezłą przygodę, a my przekonaliśmy się, jak jesteśmy odporni na stres, zmęczenie i zaskoczenia.


17 marca 2020

Malarstwo Izabeli Rapf Sławikowskiej


Podczas wernisażu wystawy w Muzeum Piastów Śląskich w Brzegu sylwetkę artystki przedstawiły kustosz Teresa Piasecka po lewej  i kurator Małgorzata Młynarska po prawej, w środku - mecenas wystawy  - córka artystki
Pochodziła ze spolszczonej rodziny austriackiej. Jej pradziad Johann Georg Rapf wywodził się z Meissen koło Wiednia W 1834 r. razem z żoną nauczycielką został przeniesiony wraz z 8 rodzinami niemieckimi do Sanoka z zadaniem germanizacji tutejszej ludności. Po latach nauczył się języka polskiego, poznał polska historie i kulturę. Zyskał opinię cenionego lekarza i pełnił funkcję dyrektora szpitala. W latach 1865-1867 sprawował urząd burmistrza,  w 1967 r. został radnym Sanoka. Jego żona pracowała w miejskim szkolnictwie i pełniła funkcję dyrektora trzyklasowej szkoły żeńskiej. Uczyła języka niemieckiego i robót ręcznych. Liczna rodzina Rapfów była związana z miastami kresowymi Czerniowcami, Brzeżanami i Lwowem. Dzici Rapfów bardzo często przebywały w dworku państwa Wełdyczów w Bełchówce. Gospodarze przygotowywali dla dzieci kursy historii Polski...

Ojciec Izabeli – Stefan Raph był porucznikiem armii austriackiej, inżynier, geodeta i mierniczy miejski w 1915 r. dostał się do niewoli rosyjskiej. W Rosji poznał swoją zonę Marię Starno-Szalas. W 1919 r. podczas próby przedostania się do Polski małżonkowie zostali zatrzymani i oskarżeni o szpiegostwo. Osadzono ich w więzieniu w Taszkiencie. W 1920 r. przyszła na świat Izabela. Po zakończeniu wojny polko-bolszewickiej w 1921 r. rodzina przyjechała do Polski. Izabela uczęszczała do szkół w Nowym Sączu i w Tarnowie od 1929 r. gdzie ukończyła Gimnazjum i liceum sióstr urszulanek. W okresie II wojny światowej była pielęgniarką w tarnowskim szpitalu. Pracowała także w zakładzie fotograficznym. Działał w strukturach Armii Krajowej. W 1952 r. ukończyła Akademię Sztuk Pięknych. Malarstw uczyła się pod kierunkiem Eugeniusza Eibischa, Fryderyka Putscha i Wacława Taranczewskiego. Za portret Matki w 1952 r. otrzymała nagrodę Ministra Kultury i Sztuki.
W 1974 r. Fundacja Kościuszkowska zaprosiła ją do Nowego Jorku. W USA pracowała bardzo intensywnie. Uczestniczyła w wielu wystawach  zyskując wysokie oceny swej twórczości. Współpracowała z Galerią Portretową, Galerią Renoir w Nowym Jorku, Sir Nicholas Gallery w Toronto, namalowała portrety prezydentów G. Forda, J. Cartera, które trafiły do zbiorów sztuki w Białym Domu. W 1976 r. musiała wrócić do kraju, ponieważ ambasada polska nie wyraził zgody na przedłużenie pobytu w USA.

W latach 80-tych intensywnie pracowała. Obrazy wystawiała w Austrii oraz w Niemczech. Namalowała wizerunek szwedzkiej królowej Sylwii do kolekcji sztuki szwedzkiej rodziny królewskiej. Obok malarstwa zajmowała się tkactwem artystycznym, projektowaniem obuwia, galanterii skórzanej, biżuterii, odzieży, wykonywaniem bombek choinkowych.
W 1944 r w Filharmonii Krakowskiej zaprezentowała 40 obrazów namalowanych w zindywidualizowanej stylistyce.
Zmarła w 2010 r. w Krakowie.
Dzieła artystki uczestniczyły w 50 wystawach zbiorowych w Polsce, USA, Bułgarii, Szwecji, Francji, Niemczech i Austrii.
Oraz 30 ekspozycjach indywidualnych prezentowanych w Polsce, USA, Kanadzie i w Niemczech. Jej prace znajdują się w zbiorach prywatnych oraz w kolekcjach Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu, Muzeum Zamku w Wiśniczu i Muzeum Zamku w Nidzicy. Kilkadziesiąt Obrazów podarowała artystka do Muzeum Historycznego w Sanoku i Muzeum Okręgowego w Tarnowie.
Obrazy prezentowane w Muzeum Piastów Śląskich w Brzegu są darem córki, a rysunki i akwarele podarował opolski kolekcjoner zaprzyjaźniony z rodziną Rapfów.

Tekst wprowadzający do wystawy 












Lwów i Kresy Południowo-Wschodnie - tkwią w nas - Kurier Plus

Lwów i Kresy Południowo-Wschodnie - tkwią w nas - Kurier Plus

16 marca 2020

Myśli motywujące

Podzielę się kilkoma bardzo motywującymi wskazówkami. Być może nie są one bezpośrednim lekarstwem na depresję wywołaną koronawirusem lub innym dziadostwem wymyślonym przez człowieka,  ale - mogą cię uodpornić. Ja przynajmniej mam nadzieję, że będą pomocne:

- Jeśli czujesz się przygnębiony - zaśpiewaj!
- Jeśli czujesz się smutny - roześmiej się!
- Jeśli jesteś już chory - to podwój swój wysiłek, by się ratować
- Jeśli czujesz, że ogarnia cię strach - idź dalej, byle do przodu,
- Jeśli czujesz się gorszy - włóż nowe ciuchy, ubierz się ładnie,
- Jeśli brakuje ci pewności siebie - podnieś głos, krzyknij,
- Jeśli uważasz, że jesteś biedny - pomyśl o przyszłym bogactwie
- Jeśli czujesz się niekompetentny - przypomnij sobie swoje sukcesy
- Jeśli czujesz  się mało ważny - przypomnij sobie swoje cele.

zaczerpnięte z myśli Og Mandino

Jeśli masz zbyt dużo pewności siebie, przypomnij sobie swoje porażki
Jeśli dorobiłeś się w życiu tyle, że stać cię na zbytki, przypomnij sobie czas, gdy byłeś głodny
Jeśli już ci się nic nie chce i usiadłeś na laurach, pomyśl o tych, którym się chce i depczą po piętach,
Jeśli zaczniesz celebrować swoją wielkość, przypomnij sobie, kiedy było ci wstyd za siebie.
Jeśli stwierdzisz, że żyjesz w dobrobycie, to pomyśl o głodnych i bezdomnych
Jeśli staniesz się nazbyt dumny, to przypomnij sobie o swoich słabościach
Jeśli uznasz, że jesteś najlepszy, to popatrz w gwieździste niebo. 



Dobre uczynki są dobre tylko wtedy, kiedy spełniamy je nie oczkując niczego w zamian. W przeciwnym wypadku, z reguły odpowiedzią na nie jest zło. Bez dobrych uczynków zła będzie jeszcze więcej. Warto czynić dobrze, bo dobro wróci do Ciebie, ale ze strony, z której się tego zupełnie nie spodziewasz.

14 marca 2020

Wygrzebane z lamusa

O harcerzu Janie Surzyckim, co zginął w Kędzierzynie w powstaniu śląskim

Fragment z książki "Najwyższy Lot - Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego, Poznań 1928
(zachowana oryginalna pisownia)

Okładka według rys. Wojciecha Kossaka


CZUWAJ!


Nic nie pomogło! Ani 4-ty rok studjów w starej wszechnicy Jagiellońskiej, ani poważny nastrój rodziny profesorskiej, ani głęboka rozwaga samego Jana Surzyckiego. „Uczony Jaś“, „profesor Jan “ — jak go nazywali koledzy, niedługo namyślał się, gdy na odrodzoną Polskę rzucił się wróg, chcąc wyzyskać jej słabość i brak wewnętrznej organizacji.
— Nauki, przekonania, sympatje, przywiązanie — wszystko na bok! — mówił nieraz do starych kolegów-druhów harcerzy pełen rozwagi Jan, — Teraz cała racja w szabli i karabinie. Więc niech tymczasem wytchnie sobie beze mnie i chemja agronomiczna, i teorja irygacji, i selekcja, i botanika! Ja zaś, dostawszy urlop, wezmę się do szabli. Czuwaj! Czuwaj nad miłą, wypieszczoną marzeniami, podtrzymywaną krwią dziadów naszych, Ojczyzną! Czuwaj! Bo jest jeszcze słaba, jeszcze nie nabrała rozpędu, jeszcze drogi jej życia kryje mgła niezbadana. Mówcie to wszędzie i zawsze, druhowie! Niech naród nie żałuje, niech nie szczędzi krwi młodzieży, mężów i starców, bo przeżywamy groźną godzinę, a jeżeli ma się skończyć klęską, to i tak nikt z nas Polaków żyć nie zechce! Zmordowały nas te tragiczne oczekiwania, nadzieje, marzenia, krwawe, straszliwe ofiary, hańba poddaństwa najeźdźcom i rabusiom... Dalej w tem trwać nie możemy, nie chcemy! Lepiej śmierć! — Co do mnie — ciągnął dalej — to wiecie co? Śmierć za kraj uważam za największe szczęście dla siebie... Gdyby tylko nie smutek, jaki sprawiłbym rodzicom...
Tak mówił Jan Surzycki, jeden z najstarszych harcerzy krakowskich, noszący w swem sercu hasła harcerstwa, te zdrowe, proste, jak prawda, pojęcia, a przez usta jego mówili przodkowie, skromni lecz szlachetni w swej wiernej służbie zgnębionej Ojczyźnie, a więc pradziad Józef Surzycki, oficer polski za czasów Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego i obrońca Modlina; dziad Tomasz, dowódca powstańców na Podlasiu w r. 1863 i nareszcie ojciec, profesor Stefan Surzycki, którego za panowania carskich zbirów więziła cytadela warszawska.
Krew to przemawiała, stara, dobra, szlachetna, gorąca a ofiarna krew polska. Słowo stało się czynem. Już w październiku 1918 r. Jan Surzycki działał, jako ochotnik w lotnych oddziałach harcerskich przy 4-ym pułku piechoty legjonów, w listopadzie wszedł do komendy pociągu pancernego „Śmiały" i odważnie walczył o zdobycie Przemyśla, zajętego przez zdradliwych Ukraińców. Otrzymał ranę, lecz natychmiast po wyleczeniu powrócił do komendy i walczył przy odsieczy i obronie Lwowa, „Gwiazda Przemyśla", lwowskie „Orlęta i „Krzyż Walecznych" zdobiły jego pierś, lecz te odznaczenia żądały od niego coraz to większych czynów. Rozumiał Jan, że działać bagnetem lub szablą potrafi każdy, ale że brakuje inteligentniejszych żołnierzy do specjalnej broni, więc przeniósł się do ciężkiej artylerji, z którą obznajmił się szybko i dokładnie. Jego robotę bojową widziała Galicja Wschodnia, a później odczuły na sobie hordy bolszewickie na Podolu, Nastały czasy spokojniejsze i mury starej wszechnicy znowu ujrzały poważną, myślącą twarz akademika-bohatera, mającego już szarżę oficerską. Znowu książki, laboratorja, nauka i myśli inne, — o wolnej, pokojowej, dążącej do najwyższej cywilizacji Polsce... Lecz przyszła now a wojna. Pięść teutońska, zdrada krzyżacka uderzyła w starą ziemię Piastową, w perłę Polski — w Górny Śląsk. — Do broni, bracia! N ikt nas nie obroni, jeśli będziemy milczeć i czekać! — mknęło po wsiach i miastach pełne zapału hasło. Jan Surzycki znowu chow a książki i czapkę akademicką i wdziewa stary, dymem prochu nieraz owiany uniform oficerski. Znowu armaty, znowu obóz, koledzy 12 pułku artylerji polowej, pochód, pozycje, szybkie ostrzeliwanie wroga,.,
„Uczony Jan “ dobrze kieruje swojemi działami, a one zioną na wrogów rykiem urwanym i śmiercią. — Czuwaj! — myśli młody podporucznik. — To potop nowy na Rzeczpospolitą. Od niemieckiej granicy do starych Dzikich Pól i Smoleńska suną ku naszej ziemi krwawe potwory. Musimy bić tak, aby świadków klęski nie zostało, aby nikt już nie śmiał marzyć o napadzie na świętą ziemię naszą. Każda kula, każdy pocisk, każde pchnięcie bagnetu powinno wylać w rażą krew , w sercu nieprzyjaciela w zbudzić lęk, Polsce sławy i spokoju przysporzyć! Czuwał nad tern, o czem myślał, poważny młodzieniec, ale nie długo. 9 m aja 1921 r. dostał rozkaz zajęcia ze swoją baterją pozycji we wsi Stare Koźle i wzięcia udziału w uderzeniu na Kędzierzyn'. Baterja wyjechała i zajęła wyznaczony posterunek. Rozpoczął się atak na Kędzierzyn.
Artylerja przygotowała go. Podporucznik, wierny swoim hasłom, obmyślił wszystko dobrze i rozpoczął bojową robotę. Po kilku strzałach wyszedł, aby skontrolować działanie ognia. Stał na wyniosłości gruntu, niewrażliwy na przelatujące szrapnele i kule maszynowych karabinów , które ze wszystkich stron szczękały sucho i groźnie. Z radością spostrzegł dobre rezultaty, przekonał się, że na ostrzeliwanym przez niego odcinku ogień nieprzyjacielski począł słabnąć. Już się odwrócił, aby odejść i dalej prowadzić atak, gdy nagle wybuchnął szrapnel niemiecki, a jeden z odłamków ugodził oficera. Padł bez jęku i bez ruchu, oddając ziemi, której bronił, ziemi prastarej, Piastowej, swą młodą, gorącą, wierną krew. W chwili ostatniej życia doleciał go ryk jednego z dział jego baterji i w tym ryku rozróżnił potężne słowo, drogie od dzieciństw a hasło: „Czuwaj! Z tej krwi młodzieńczej wyrosły trawy mocne i wonne, kwiaty ogniste i gorące, które nie dadzą zapomnieć śmiałego i uczciwego okrzyku harcerza i oficera, nad życie m iłującego ojczyznę: — Czuwaj nad Polską! Czuwaj!... To hasło z nabożeństwem powtarzać będą przyszłe pokolenia, gdy ujrzą wielką, potężną, sławną Polskę. Wszystko przetrwa, wszystko wytrzyma ziemia męczenników i bohaterów! Nie masz siły większej i trwalszej nad siłę obudzonego ducha ofiarnego! Czuwaj! Tak nam dopomóż Bóg! Nie damy ziemi, naszej ziemi, przepojonej krwią bohaterskiej m łodzi polskiej... Nie damy!...

Ferdynand Ossendowski
- Upłynęło pięć lat od dnia, gdy postanowiliśmy z żoną wznieść pomnik młodzieży polskiej, poległej w obronie Warszawy podczas wojny z nawałnicą dziczy sowieckiej... pisał autor w 1925 r. w przedmowie do pierwszego wydania książki. Niegdyś postać bardzo znana, wręcz legendarna - nie tylko pisarz, podróżnik, dziennikarz i wielki erudyta, ale i wojownik.

13 marca 2020

Retro prasa donosi: Malarz Poeta

Bolesław Kopczyński


Jak w literaturze dzielimy pisarzy na realistów, analityków, symbolistów, psychologów, tak można podobny podział zastosować w odniesieniu do artystów-plastyków. Jedni widzą świat w plasterku cytryny, lub z przyjemnością malują śledzie, drudzy tworzą bajkowe wizje z kraju lat dziecinnych, inni szukają typów w modelowanej głowie, wreszcie są tacy, co z zamiłowaniem malują motywy architektoniczne, tam ci znów pejzaże. Ale nie chodzi tu tylko o temat, lecz także o sposób przedstawienia. Patrząc na tę samą rzecz — każdy człowiek widzi ją inaczej. A cóż dopiero artysta, dla którego świat jest wizją jego duszy, a rzeczywistość transponuje on na swój język, swój styl! Bo wszak najważniejszemu cechami artyzmu są: talent i indywidualność. Te dwa wielkie skarby posiada znany i ceniony artysta-malarz Bronisław Kopczyński, rozmiłowany w pięknej architekturze, starych, rozpadających się murach, średniowiecznych zamczyskach, renesansowych kościołach, walących się karczmach przy rozstajnych drogach... Malując znikające powoli zabytki naszej kultury — artysta słyszy dziwne historie, które w sekrecie powierzają mu cegły, dachówki, szeroko na świat patrzące okna i gościnne drzwi i pochyłe ze starości kolumny, niegdyś tak majestatyczne... „Ciszej, wolniej" — szepce artysta — „nie spieszcie się, z chaosu waszych głosów nie mogę wyłowić, ni słowa"... A artysta maluje z radością w duszy, ze skupieniem niemal religijnym, bo kocha historię pisaną wielkimi literami monumentalnych kościołów i małymi literkami kapliczek przydrożnych. B.Kopczyński łącząc pietyzm dla każdego załomku muru z romantyzmem duszy, tworzy pełne niewysłowionego nastroju i poezji obrazy, opiewające piękno i czar naszej ziemi, często niedoceniane, niedopatrzone. I dopiero trzeba artysty, by zwykłemu śmiertelnikowi, ślepieniu dotąd na piękno, zdjąć bielmo z oczu i odsłonić tajemnice dotąd nieznane. W 60 przeszło obrazach Kopczyński odmalował urok Warszawy, często, w ostatniej niemal chwili utrwalając to, co dziś już nie istnieje, co zmiotło z powierzchni ziemi nieubłagane prawo życia i śmierci. Głęboki sentyment do Krakowa (gdzie Kopczyński uczęszczał do Akademii) każe mu choć raz na rok złożyć wizytę miastu „urbi celeberrim ac totius Poloniae", a hołd i zachwyt swój wyrażając pełnym i wyrazu i wdzięku płótnami.

Kopczyński przewędrował z paletą w ręku Polskę wzdłuż i wszerz. Malował Sandomierz, Lublin, Wilno, Kazimierz. Plon ostatnich w akacyj stanowi prześliczny cykl „Szlakiem Trylogii" (który zostanie wystawiony w styczniu w „Zachęcie Warszawskiej"). Pola, wioski, miasteczka, upamiętnione bohaterskimi walkami, odżyły znów, dzięki wędrówce malarza-poety, który przywiózł z sobą szereg obrazów z Wiśnicza, Zbaraża, Drohojewa, Buczacza, Rohatyna, Złoczowa, Krzemieńca i innych. Urok walących się domeczków, które często cudem jakimś jeszcze się zachowały, kolorowych karczem, drewnianych kościółków — znów z maestrią, liryką ogólnego tonu odtworzył Bronisław Kopczyński.
Lecz architektura, aczkolwiek ukochana, nie jest wyłącznym tematem dzieł artysty. Wielką sensację zaraz po wojnie wzbudził w Warszawie ogromny obraz pl. „Wręczenie medalu ks. Onufremu Kopczyńskiemu za gramatykę polską". A to z dwóch względów: imponujące to dzieło w świetny sposób oddało ów uroczysty nastrój, jaki panował owego dnia, gdy w Tow. Przyjaciół Nauki, czcigodnemu 80-letniemu jubilatowi, w ręczono medal (wybity przez naród) w obecności znakomitych ludzi tej epoki z Staszicem, Mochnackim, Potockim na czele. A drugim powodem szczególnego zainteresowania publiczności była osoba twórcy dzieła, powinowatego tego wielkiego miłośnika języka polskiego, pierwszego autora gramatyki polskiej. Jezuita Kopczyński zachował poza tym pamięć, jako człowiek o gołębiem sercu, niezwykłej dobroci, którą ludzie chętnie wykorzystywali. Na ten temat znana jest ciekawa anegdota:
Ks. Kopczyński zwrócił pewnego razu uwagę domokrążnemu sprzedawcy węgla, wołającemu: „Wągli, wągli sprzedaje", mówiąc: „Masz tu przyjacielu szóstaka, abyś sobie zapamiętał, że mówi się: węgiel a nie wągli". Węglarz wyszedł na ulicę, poprawnie nawołując klientów do towaru. Lecz... po paru dniach przyszedł na podwórko księdza, znów błędnie wykrzykując: „Wągli, wągli"... Jezuita znowu dał szóstaka z upomnieniem, które nie poskutkowało na długo....

Inne dzieło również o charakterze muzealnym, to wystawione na Salonie pt. „Wczoraj" z cyklu „Stara Warszawa". Obraz ten przedstawia na tle murów Starej Warszawy — ludzi, którzy stali się już legendą, dnia wczorajszego. Bronisław Kopczyński, podobnie, jak jego znakomity przodek, zasłużył w społeczeństwie na medal: „Bene m erentibus".

Kaplica Trzech Króli - Lwów

mgr. Kr. Diensll-Kuczyńska.
AS 1937 r.


















O polskość Śląska Opolskiego

http://radio.opole.pl/501,65,o-polskosc-slaska-opolskiego-odc-62-08032020

11 marca 2020

Wirusy - kilka refleksji praktycznie


Od powietrza, głodu, ognia i wojny...

W liturgii Kościoła rzymskiego hymn Święty Boże występuje podczas nabożeństwa Wielkiego Piątku, tj. uroczystej liturgii popołudniowej ku czci Męki Pańskiej, jako część tzw. lamentacji towarzyszących adoracji krzyża. W polskiej tradycji kościelnej hymn jest pierwszą częścią suplikacji, śpiewanej m.in. w trakcie uroczystości pogrzebowych, mszy za dusze zmarłych, w ramach Gorzkich Żalów, procesji na Boże Ciało, a także w intencji ochrony przed klęskami żywiołowymi.

Suplikacja zaczyna się od inwokacja:

Święty Boże,
święty, mocny,
święty a nieśmiertelny,
zmiłuj się nad nami! 

Od powietrza, głodu, ognia i wojny
Wybaw nas Panie!
Od nagłej i niespodziewanej śmierci
Zachowaj nas Panie!
My grzeszni Ciebie Boga prosimy
Wysłuchaj nas Panie!

 ***

Czy pobożna modlitwa uchowa nas od skutków działania wirusa, którego rozpowszechnianie mamy okazję obserwować z dostarczanych nam codziennie informacji w mass mediach? Na pewno gorąca modlitwa jest tym, co może w niejednym tragicznym momencie naszego życia sprawić cud. Tak. Poza tym pozytywne myślenie praktycznie chroni od nadmiernego stresu, frustracji i lęku, który wprowadza najdokładniej w depresję.  Kwestia wiary - prawdziwej, głębokiej i bezapelacyjnej ma fundamentalne znaczenie. Ale jest i wymiar praktyczny, z którym musimy się w życiu mierzyć. W kwestii wiedzy warto zwrócić uwagę na dwie sprawy: media informują o społecznym zasięgu wirusa na tyle, na ile chcą, mogą i potrafią, a my albo wierzymy na kredyt nie sprawdzając co i jak - bo nie ma szans na to - myśląc, że jednak to jest na serio, albo nie do końca dowierzamy, czując że to jakoś jest nadęte.
W każdym razie tego rodzaju sytuacja zmusza do samodzielnego rozeznania sytuacji: czy to już dotyka nas osobiście, czy może nas potencjalnie dotknąć i zaangażować w stopniu, którego się nie spodziewamy.

Zachorować może każdy. Jak nie na ten, to na inny wirus. Jak nie na sztucznie wyprodukowany, to na ten, których w naturze nie brakuje. Niby nie ma różnicy, ale jednak. Mogą działać dodatkowe czynniki, o których nic nie wiemy, albo jakoś je intuicyjnie wyczuwamy. Zawsze sytuacja może nas zaskoczyć. Może się okazać, że na nasze zdrowie będzie miało wpływ zupełnie coś innego, a wirus zadziałać może jak katalizator, który uruchamia splot nieszczęśliwych zależności. Koniec końców może przyjść śmierć.

A więc jak sobie radzić - kiedy sytuacja, w której ktoś nieopatrznie poczęstuje nas niechcianym wirusem stanie się faktem.

Dlatego zawczasu - trzeba myśleć jak postępować, by uniknąć choroby. To jest kwestia odporności organizmu - trzeba zadbać, by dostarczyć w pożywieniu dość dużo witaminy C, witaminy D3, witaminy A i ogólnie mikro i makroelementów. Trzeba wzmacniać kondycję i odporność organizmu.
Potrzebujemy codziennie budować naszą kondycję fizyczna i psychiczną, bowiem jest rzeczą już zbadaną, że stres sprawia, że organizm staje się podatny na wszelkie zachorowania. Unikać głębokich stresów, takich, które mogą nas paraliżować w myśleniu i działaniu.
Unikać szczególnie ryzykownych zachowań w zakresie używek.
Każdego rodzaju uzależnienie - może się okazać gwoździem do trumny. Nie tylko alkohol, tytoń i narkotyki wywołują uzależnienia. Okazuje się, że i glukoza może działać jak narkotyk - o czym przekonują się ci, którzy nie mogą oprzeć się słodyczom.
Dlatego okres Wielkiego Postu ma nie tylko duchowy ale i swój i praktyczny wymiar. Trzeba się miarkować - by nie dawać się uzależniać. To jest budowanie zdrowej wewnętrznej siły. Zagrożeniem możemy być dla siebie sami bez udziału osób trzecich. 

Dlatego trzeba dbać o właściwe pożywienie: przede wszystkim jeść rzeczy świeże, w miarę możliwości pochodzące ze sprawdzonego źródła - producenta. Więcej zastanawiać się nad tym, co się i gdzie kupuje. Lepiej zjeść mniej, lecz produkty wartościowe. Naturalne niż wysoko przetworzone. Lepiej ugotować samemu, zwłaszcza gdy wiesz na pewno, co jesz.

Nad warzywami czy owocami, jeśli wyglądają nienaturalnie pięknie - warto się zastanowić. Nie jest łatwo takie pięknie wyglądające warzywa wyprodukować, potrzeba do tego sporo chemii, która tak czy inaczej trafi do naszego żołądka, do naszego organizmu. Nie to złoto, co się świeci.  Żywność produkowana w masowej skali nie musi być skażona chemikaliami szkodliwymi dla zdrowia, ale zawsze warto zwracać uwagę co i od kogo się kupuje, skąd te produkty pochodzą. Jak to jest produkowane, a zwłaszcza jak zabezpiecza przed gniciem i zepsuciem. Jak długa jest droga między producentem a konsumentem. O tym powinni chwalić się producenci. To ich obowiązek - żeby pokazać, że swoim klientom nie szkodzą. To jest bardzo ważne, żeby kupować sprawdzone marki, sprawdzonych producentów lub po prostu producentów, o których mamy pewność, że nie oszukują. Dlatego należy reklamować produkty, jeśli jest taka potrzeba. Czytać etykiety i sprawdzać, czy to, co na nich jest napisane, polega na prawdzie.

Zaufanie jest dobre, ale kontrola jeszcze lepsza.

Zanim wsadzisz coś do koszyka na zakupach zastanów się dwa razy co kupujesz - czy czasem to nie jest coś, co będzie odbierać tobie lub twojej rodzinie zdrowie.
A więc potrzebna jest wiedza. Nie bądź głupi wydając swoje ciężko zarobione pieniądze.

To również sprzedawca powinien być gwarantem, że to, co wystawia do sprzedaży nie będzie szkodzić klientom, jednak nie zawsze jest tym gwarantem.
O tym, że nim nie jest - łatwo się przekonać, bo sprzedawca ma podstawowy interes w tym, żeby jak najwięcej sprzedać towaru, zwłaszcza, kiedy jego dochód stanowi marża od produktów. Owszem ma interes także w tym, żeby mieć stałych klientów - ale tego nie muszą się obawiać, kiedy nie mają konkurencji.
Więc lepiej kupować tam, gdzie jest większa konkurencja,  tam jest wybór, albo sprzedawca jest wiarygodny, bo gwarantuje, że nie daje klientom pozbawionego jakości "badziewia". 

Jeśli ktoś zarabia mało, jest oczywistością, że będzie patrzył na cenę produktów - a to jest prosta furtka do tego, by za niską cenę sprzedawać rzeczy produkowane na skróty - bez odpowiedniej jakości. Niska cena oznacza, że coś zostało wyprodukowane albo kosztem wynagrodzenia za ludzką pracę albo technologia produkcji jest ukierunkowana na niską jakość, albo jedno i drugie. Tak czy inaczej nienaturalnie niska cena może oznaczać oszukiwanie przede wszystkim klienta. 

Więcej uczciwości na pewno się opłaca w dłuższej perspektywie. Stali producenci, stali sprzedawcy, stali klienci. Tak się budują łańcuchy dostaw, tak ważne także w lokalnych małych społecznościach.

Ale wróćmy do sedna sprawy - wirusy.
Otóż żeby się zabezpieczyć przed zarażeniem, trzeba zachować higienę i kulturę osobistą. Nie warto niepotrzebnie narażać siebie i innych, ale ... czy aby na pewno jest powód do tak radykalnych metod jeśli chodzi o wzajemną izolację.  Pamiętajmy co się działało z ludźmi chorymi np. na trąd.
W jaki okrutny sposób w dawnych wiekach obchodzono się z chorymi. Izolowano ich i z reguły już nie leczono. Przepisy regulujące życie wśród Żydów w czasach Chrystusa były bezwzględne. Równie okrutnie obchodzono się z ludźmi chorymi na trąd np. w Indiach, wśród których pracowała siostra Teresa. Chorych pozostawiano na pastwę losu bez żadnego prawa  na tragiczną śmierć przy kompletnej izolacji. Historia kolejnych chorób zakaźnych, jakie przechodziła ludzkość wcale nie była lepsza.
Jeżeli ludzie mieliby umierać z powodu nieznanego dotąd wirusa, a zagrożona miałaby być cała populacja, to w jaką stronę zmierzamy? Kolejnych totalitarnych eksperymentów?
Pytanie wydaje mi się zasadne: ludzie ciężko chorzy mieliby umierać w godnych warunkach w kontakcie z osobami, które je kochają, czy na wysypisku śmieci, porzuceni, zostawieni samym sobie  i odizolowani od jeszcze zdrowych?
Staram się myśleć pozytywnie i nie chcę sobie wyobrażać sytuacji, w której podstawowe antidotum na chorobę dla przykładu Vitamina C byłoby dostępna jedynie dla zdrowych i bogatych, a reszta miałaby się między sobą bić  o mniej lub bardziej skażone jedzenie.  A ludzie nie z powodu wirusa ale nadzwyczajnej depresji umieraliby nagle na stojąco, na ulicy, tak więc nikt by nie wiedział kto zarażony wirusem umarł, a kto z powodu ciężkiej depresji.

Ja jednak wierzę, że tak jak po nocy przychodzi dzień, tak też po  epidemii wróci równowaga i to, co po drodze zostanie zdemolowane, da nam wyzwanie do budowania nowego świata, a my wyjdziemy z tego silniejsi i bardziej odporni. Może musimy przez tę epidemię przejść, by nabrać więcej szacunku do siebie wzajemnie.




06 marca 2020

Złote myśli

Jedyną przyczyną złych rzeczy, która hańbi człowieka
jest próżniactwo.

Bolesław Prus

Bieda temu dokuczy, kto się z młodu nie uczy

Henryk Sienkiewicz

Zielone drzewo jest piękniejsze od nagich konarów
a wesoły człowiek jest lepszy od ponurego

Bolesław Prus

Cudze kraje znajmy, ale swój kochajmy


Jesteś bogaty, jeśli jesteś szczęśliwy i zadowolony z tego, co masz


Największy skarb


Największym skarbem, to szlachetność duszy
Ten go zdobywa, kto słabość kruszy
I do skarbca swych duchowych zdobyczy
Potęgę woli, siłę, hart i męstwo wliczy


Popularne posty

Galeria zdjęć


Darmowe fotoblogi

Formularz kontaktowy

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *