21 marca 2020

Jak uciekałem z kraju generała










ze wspomnień Stanisława Usiarczyka 

 Kiedy 13 grudnia 1981 r. generał ogłosił stan wojenny w Polsce, nie wiedziałem, co począć. Wydawało się, że zaczęła się wojna. 

Nie byłem zwolennikiem władzy, która wówczas rządziła. Obawiałem się najgorszego, więc decyzja o ucieczce na Zachód przyszła samoczynnie. Nie tylko ja tak myślałem, ale ja znałem już wówczas podziemia, w których znajdowały się niemieckie magazyny z bronią, która była używana do działań wojennych. 

Wojskowe przygotowanie

Kiedy z początkiem lat siedemdziesiątych zostałem powołany do odbycia służby wojskowej, jak każdy obywatel, trafiłem zrządzeniem losu do pododdziału saperów. O tej formacji wówczas nie miałem większego pojęcia, a jednak - jak się okazało - przypadła mi do gustu. Wraz z kolegami zbieraliśmy szlify saperskie. Po specjalnym kursie przystąpiliśmy do egzaminu teoretycznego i praktycznego. Egzamin zdałem przed szacowną wojskową komisją na cztery z plusem i tak otrzymałem uprawnienia sapera, które umożliwiły mi czynny udział w grupie rozminowania, która trudniła się usuwaniem niewypałów z okresu II Wojny Światowej.

Praca sapera przy usuwaniu min i pocisków różnego rodzaju zagrożeń wymaga dużej koncentracji, spokoju, wytrzymałości i odpowiedzialności za innych kolegów. Wraz z grupą pracowaliśmy od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Dzień w dzień, oprócz niedziel. Pracowaliśmy na terenie trzech województw podległych naszej jednostce.

Jako saper nauczyłem się zdyscyplinowania, rozwagi i współpracy w grupie, ale z tamtego okresu do dziś pozostało coś jeszcze - lubię ten szczególny dreszczyk emocji, który pojawia się w obliczu niebezpieczeństwa.

Od tego czasu zacząłem interesować się podziemnymi labiryntami, bunkrami i wojskowymi fortyfikacjami. W podziemnych penetracjach natknąłem się na przeróżne budowle: specyficzne pułapki, fabryki, magazyny, zawały. To specyficzne archiwum przeszłości jest źródłem wiedzy, ale i sensacyjnej przygody.


W labiryncie przeszłości

Kiedy 13 grudnia generał ogłosił stan wojenny, nie wiedziałem co począć. Wydawało się, że zaczęła się wojna. Nie byłem zwolennikiem władzy,  która wówczas rządziła, lecz ich przeciwnikiem. Obawiałem się najgorszego, więc decyzja o ucieczce na Zachód przyszła samoczynnie. Nie tylko ja tak myślałem, ale ja znałem już wówczas podziemia, w których znajdowały się niemieckie magazyny z bronią, która była używana do działań wojennych. 

Można było tą bronią wyposażyć nawet jednostkę wojskową. Po konsultacji z pięcioma  kolegami, którym również generał się nie podobał podjęliśmy decyzję, że uciekniemy właśnie podziemnymi tunelami  do Niemiec.

 Byłem w posiadaniu wojskowych sztabowych map  wojskowych z 1939 r., na których były naniesione wszystkie szczegółowe strategiczne punkty wojskowe, wejścia łącznikowe do tuneli i po głębokiej analizie map, wybraliśmy miejsce wejścia do tunelu.

Oczywiście trudno było przewidzieć, w jakim stanie znajdują się po tylu latach te tunele, ani przewidzieć zagrożeń związanych z zaminowaniem,  niewypałami, ewentualnymi truciznami, pułapkami, studniami z woda, przepływem kanałów ściekowo - wodnych. Według map tunele prowadziły na Zachód, a to interesowało nas najbardziej. Uciekać, byle jak najdalej stąd od wojny domowej, i od poprzebieranch  ruskich wojskowych w mundury polskie.

Zgodnie z mapa  wybraliśmy kierunek i cichą okolicę wejścia przez właz ukryty w ziemi do podziemi. Byliśmy zaskoczeni, że mapy się sprawdzają. Po powrocie do domu całą noc debatowaliśmy, w jaki sposób będziemy zwiewać z kraju „generała”. 

Samo jednak przygotowanie planu odnośnie zbierania wyżywienia, wyposażenia nie zabrało nam specjalnie dużo czasu. Przedostać się na zachodnią stronę zamierzaliśmy szybko, bez zbędnego marudzenia. Zdecydowaliśmy, że będziemy poruszać się rowerami - zwykłymi składakami i tak też się stało. 

Nie mogliśmy wziąć ze sobą zbyt wiele, więc zabraliśmy wyżywnienia na około 3 dni, po jednym ciepłym kocu, świeczki, lampki i oczywiście czystą wódkę. 

Wyruszamy  26 lutego 1982 r.  

Ubrani po roboczemu w kufajki i filcaki załadowaliśmy wszystko do worków jutowych. Wyjeżdżając z domu obiecałem żonie, że za około trzy miesiące się odezwę.

Znajomy żukiem z paką dostarczył nam sprzęt na ustalone miejsce. Kiedy zbliżał się wyznaczony dzień, dopadły mnie obawy i lęk,  czy nasze przedsięwzięcie się powiedzie. Ale decyzja zapadła.

Jadąc żukiem na miejsce zbiórki zatrzymał nas patrol milicyjny. Obowiązujący rygor stanu wojennego pozwalał milicjantom na przeszukanie. 

Kiedy milicjant zapytał, co mamy w workach, odpowiedzieliśmy, że siano dla królików. Tłumaczyliśmy się, że wracamy do domu z pracy.  Milicjant przyczepił się do kierowcy, że ma przeładowaną kabinę (bo siedziało nas tam trzech). Nie było wyjścia. 

Zza pazuchy wyciągnąłem pół litra czystej wyborowej i wręczyłem szefowi patrolu. To uratowało nam skórę i pozwoliło jechać dalej.

Od miejsca zamieszkania do miejsca wejścia do tunelu była odległość 36 km. Kierowca nie chciał wjeżdżać do lasu pozostawił nas około 1 km od wejścia.

Dalszy ciąg drogi przebyliśmy przez las, aż dotarliśmy do wejścia do tunelu w lesie. Kierowcy podczas podróży oczywiście nie wtajemniczaliśmy w cel naszej podróży, ani w nasze plany, ale on i tak cały czas powtarzał nam, żeśmy zgłupieli i gotowy był wracać z nami z powrotem. 

Wówczas obiecałem mu, że jak się jeszcze kiedyś spotkamy, to mu zdradzę całą tajemnicę. Kiedy dotarliśmy do docelowego miejsca, zaraz zabraliśmy się od pracy.

Rozmontowaliśmy rowery, wszystko wnieśliśmy do tunelu. Wchodziliśmy tak, aby pozostawić jak najmniej śladów. Zapaliliśmy lampy i po krótkim odpoczynku rowerami ruszyliśmy w drogę.

W drogę na Zachód

Jedziemy i końca nie widać, a od czasu do czasu szczur przeleci nam obok kół. Po około 2-3 godzinach naszej jazdy napotkaliśmy odnogę małego tunelu. Sprawdzamy na mapie i okazuje się, że jest to odnoga prowadząca do kościoła połączona z kryptą pod kościołem. Ruszyliśmy w tamtą stronę. 

W krypcie pusto, żadnej trumny. Stoimy cichutko. Słyszymy, że jest odprawiana msza św. - po polsku, a więc jesteśmy jeszcze na terenie Polski. Odpoczywamy. Po pół godzinie jedziemy dalej. Jeden za drugim, gęsiego. Sklepienie łukowate, wysokie na 1,80 m. Jest dość wąsko, ale rowery poruszają się swobodnie. Ciągle towarzyszy mi obawa, że możemy natrafić na minę ukrytą w posadzce. Ale nie ma specjalnie miejsca na manewry rowerem. 

Smuga światła z latarki przed nami oświeca wąsko drogę. Szkoda czasu na zastanawianie się. Przemy do przodu. Od czasu do czasu zaświecą w świetle latarki szczurze oczy. Słychać popiskiwanie. Nagle wjeżdżamy w wodę. W tunelu pojawiła się woda. Jedziemy przez wodę mając nadzieję, że jej poziom nie podwyższy się tak, abyśmy musieli w niej brodzić. Zastanawiamy się, skąd się wzięła woda. Nie ma rady, trzeba sprawdzić, skąd się ona bierze. 

Sprawdzamy, czy to czasem nie wylała jakaś studnia. Opukujemy dno tunelu w poszukiwaniu ukrytej studni. Nic. A jednak jest.

Okazuje się, że dobroduszni towarzysze do podziemnego tunelu podłączyli miejski kanał ściekowy. Ścieki sączyły się bez żadnych zabezpieczeń. 

Nie wiemy, jakie to było miasto na powierzchni ziemi. Ale poziom wody był przejezdny. Po 1,5 km woda się skończyła i znów było sucho. Spojrzałem na zegarek. Była godz. 2.25. Bardzo zmęczeni decydujemy się się na odpoczynek, tym bardziej, że w okolicy nie zauważyliśmy żadnych szczurów.  Uznaliśmy to za dobry znak.

 Długo spaliśmy, ale po przebudzeniu zjedliśmy pierwszy posiłek. Ponownie wyruszamy. Jedziemy, jedziemy rowerami.

 W pewnym momencie przejeżdżamy przez tory w tunelu. Zatrzymujemy się i sprawdzamy. Nagle udziela nam się psychoza strachu i lęku. Okazało się, że tory prowadzą do sztolni, wyrobiska. Powróciliśmy więc do miejsca znalezienia torów. Jedziemy dalej środkiem szyn.  Po przejechaniu około kilku kilometrów napotkaliśmy wózek stojący na szynach, tzw. drezynę napędzaną mięśniami nóg. Załadowaliśmy na nią nasze rowery i worki. Postanowiliśmy, że jedziemy dalej. Kiedy dotarliśmy do nastawni i rozdzielni torowej, spotkała tam nas prawdziwa niespodzianka. Oczom nie wierzyliśmy. Natrafiliśmy na pomieszczenia, gdzie wewnątrz w niezmienionej czasem przestrzeni stały stoły, ławy do siedzenia. Całkiem jeszcze dobre. Postanowiliśmy tam odpocząć i położyć się spać. 

Po przebudzeniu wyruszyliśmy w dalszą drogę. Kończy się nam już wyżywienie. Jadąc drezyną trudno było nam określić, ile już za nami przebytej drogi. Czas mijał i w pewnym momencie widzimy, że szyny skręcają, a dalej prowadzą nas do dużych drewnianych drzwi. 

Otwieramy je. Wewnątrz piętrzyła się sterta mundurów niemieckiej Abwery oraz skład żywności. Z wielkim zainteresowaniem  zaczęliśmy oglądać znalezione puszki. Okazało się, że to konserwy rybne, mięsne, konserwowana słonina. No, no... tego nie spodziewaliśmy się. Pewnie niedobre, ale... Mimo obaw postanowiliśmy zabrać ich trochę ze sobą. Okazało się, że były po tylu latach bardzo dobre, wręcz niebo w gębie.

Na podstawie naszych wyliczeń z map, wynikałoby że po trzech czterech dniach powinniśmy być już na terenie Niemiec. Jednak - jak się okazało -  byliśmy ciągle na terenie Polski. Po głębokiej analizie wywnioskowaliśmy, że znajdowaliśmy się pod miasteczkiem graniczącym z NRD.

Szkoda, ale musieliśmy się rozstać z użyteczną drezyną. Po prostu musieliśmy znaleźć inną odnogę tunelową, która pozwoliłaby nam jechać dalej rowerami. Z naszych obliczeń wynikało, że nasza eskapada trwająca ponad tydzień pozwoliła dotrzeć do terytorium Niemiec.

Po dokładnej penetracji korytarza odkryliśmy wejście do krypty pod kościołem. Byliśmy w Niemczech Wschodnich, a dokładnie na peryferiach Berlina. 

Zdecydowaliśmy się na powrót do krypty. Co dalej? Brakowało już chleba i skończyły się także puszki. Dwaj koledzy wyszli przez kryptę na zewnątrz. 

Przyjemnie było wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem. Pobieżna orientacja przekonała nas, że jesteśmy na terenie Berlina  Wschodniego. Było już  popołudnie. Z penetracji koledzy przynieśli dwa bochenki chleba, które skubnęli jakiejś kobiecie z koszyka pod sklepem.

Analizując możliwość przedostania się z NRD do RFN skapitulowaliśmy. To jest niemożliwe. Podjęliśmy decyzję, że wracamy z powrotem do domu. W pustej krypcie rozłożyliśmy się ze spaniem. Spaliśmy długo. W drogę powrotną udaliśmy się w prawo.

Jedziemy, jedziemy, jedziemy...

Napotkaliśmy pomieszczenia z pootwieranymi drzwiami. Weszliśmy. Własnym oczom nie dowierzamy. Na ścianach widać boazerie, obrazy wodza III Rzeszy oraz jego zastępców. Na metalowych łóżkach całkiem dobre materace. Skóry z dzików. Pod jednym z łóżek stoją wojskowe buty, na stole leżą porozrzucane papiery, obok jedno krzesło i telefon z przerwanym kablem. Na ścianie tablica z korkami od prądu. 

Sądzę, że to pomieszczenie służyło dla wojska na wypoczynek. Tam też postanowiliśmy wyspać się wygodnie na łóżkach i tych materacach. 

Ze względu na głód, który mocno nam doskwierał, trzeba było podjąć decyzję: patrzeć na nie albo je otworzyć. Zdecydowaliśmy się otworzyć  poniemieckie konserwy.

Okazało się, że były o fantastycznie dobrym smaku i zapachu. Po obfitym śniadaniu wyruszyliśmy dalej. Pozostała nam tylko jedna lampa. Druga się zbiła. Po przejechaniu paru ładnych kilometrów napotkaliśmy podziemne pomieszczenia.

Wyglądało to na małą fabryczkę, a raczej większy warsztat. Stały tam tokarki do obróbki metalu, broń stojąca w stojakach używana do walki w polu. Penetrujemy dalej pomieszczenia. Napotykamy mnóstwo ludzkich kości, czaszek. Musiało to być pomieszczenie dla żołnierzy. Przy kościach nie było żadnej broni, ani materiałów wybuchowych, ani nic, co by wskazywało z ubioru czyje są to kości poza tym, że pozostały jedynie identyfikatory, które potwierdzają, że to niemieccy żołnierze. Na ścianach widoczne są odpryski cegieł, co może sugerować, że zostali wcześniej rozstrzelani.

 Napotykamy studnię w podłodze tunelowej, w której sterczą ludzkie kości. Nie wiemy czyje to kości. Nieopodal odkrywamy potężny magazyn broni, z granatami, bombami i minami. Skrzynie wolnostojące na podłodze nie dotykamy, mamy świadomość, że mogą być zaminowane. 

Cała wyprawa kończy się z upływem ponad dwóch tygodni. Wychodzimy w zupełnie innym miejscu, daleko od domu. 

Do domu wracamy pociągiem w nastroju rozgoryczenia i źli, że dalej będziemy oglądać „generałka”. Ta ucieczka zamieniała się w niezłą przygodę, a my przekonaliśmy się, jak jesteśmy odporni na stres, zmęczenie i zaskoczenia.


Popularne posty

Galeria zdjęć


Darmowe fotoblogi

Formularz kontaktowy

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *